Praca na czarno we Włoszech

Temat przeniesiony do archwium.
Zobaczyć Neapol i umrzeć. Praca na czarno we Włoszech

Marcin Kowalski, współpraca Leszek Ciechoński 2 TVP (23-11-2003 15:00)

Marek, były pośrednik: - Włoska mafia płaciła mi 50 euro za niewolnika z Polski
Artykuł archiwalny; Duży Format

Tomka spotykamy na dworcu kolejowym w Neapolu. Z wyglądu trzydziestolatek, spod zaniedbanego zarostu wyłania się ładna twarz. Technik mechanik z Lublina jest brudny jak górnik, który schodzi z szychty. Ubrany w podarte dżinsy, dziurawe trampki i zniszczoną kurtkę. Śmierdzi z daleka, ma tłuste, nieuczesane włosy. Człapiąc, mija kolejne perony (jest ich 22), zatrzymuje się przy śmietnikach i grzebie w nich gołymi rękoma. Zgadza się na rozmowę przed kamerą, ale stawia warunek - dziesięć win. W dworcowym sklepie kosztuje to siedem euro (ok. 32 zł). O jedzenie nie prosi.

- Żarcie mi nie wchodzi - mówi. - Co zjem, to wyrzygam, i tak od tygodni. Piję tylko wino. A kiedy trenowałem kick-boxing, jadłem bez przerwy półtorej godziny. Teraz wciągnę czasem pół pomarańczy albo ugryzę banana.

O cytrusy w Neapolu łatwo - deptaki od rana do popołudnia zastawione są straganami. Nie ma zwyczaju sprzątania tego, co się nie sprzedało. Resztki zjadają Polacy.

Kupujemy wino, przechodzimy przez wielką halę dworcową. Taszczymy kamery i kartony z winem. Słychać dwa języki - włoski i polski. Polacy są wszędzie - opanowali ławki na peronach i w poczekalniach, plac, sprzed którego odjeżdżają autobusy, żebrzą przy kasach i bankomatach. Kiedy widzą, co niesiemy, przyklejają się do nas.

Przy ostatnim, dwudziestym drugim peronie zatrzymują nas włoscy policjanci. Zainteresowały ich kamery. Tłumaczymy, że robimy reportaż o Polakach, którzy wyjechali do Włoch na saksy i zostali oszukani przez pośredników. Panowie w granatowych mundurach spisują dane z naszych paszportów i puszczają wolno. O dokumenty pytają tylko dziennikarzy, koczujących znają i zostawiają w spokoju.

Za dworcem rozciągają się rampy. W dzień ładowany jest tu towar na ciężarówki, wieczorem przekształcają się w polskie miasteczko. Na betonie porozkładane kartony, koce, wino, cytrusy, jedzenie w plastikowych pudełkach rozdawane przez Caritas (codziennie to samo: pasta, czyli spaghetti z sosem pomidorowym, i chrupiący chleb, a na deser panetone - drożdżowe ciasto z rodzynkami). Siadamy na kartonach i rozmawiamy. Wszystko rejestrują kamery. Kiedy zaczynamy zwijać sprzęt, wyrywa się Tomek: - Chciałem jeszcze coś powiedzieć, dajcie mi jeszcze k... coś powiedzieć! Mogę?

- Pewnie, że możesz. Powiedz.

Tomek kładzie się na betonie i mówi do pustej butelki po winie jak do mikrofonu: - Chciałem powiedzieć, że bardzo kocham swojego syna, Patryka. Pokażę wam, jaki jest ładny.

Wstaje i wyciąga spod kurtki sztruksową saszetkę zawieszoną na szyi. Nerwowo międli w rękach podniszczone zdjęcia. To Marta - dziewczyna Tomka i matka Patryka.

- K... gdzie jest Patryk? Gdzie on jest?! Nie ma. Marokańcy zajebali mi je razem z paszportem. Nie pokażę wam. Ale pozdrawiam Patryka. Pozwólcie go pozdrowić.

- Ile on ma lat? - pytam.

- ...Zapomniałem... K...! Zapomniałem, ile lat ma mój syn. Jestem ostatnią szmatą. Już po mnie.

Słup daje ogłoszenie, pośrednik zgarnia kasę

W połowie października do redakcji "Ekspresu reporterów" (2 TVP) dzwoni młody mężczyzna. Opowiada, jak przez lata oszukiwał ludzi, oferując im pracę we Włoszech. Zostawia numer swojej komórki. Oddzwaniamy.

- Mam na imię Marek. Oszukałem setki osób.

Nie ujawnia, gdzie mieszka, na miejsce spotkania wyznacza przydrożny bar w połowie drogi z Lublina do Zamościa. Kiedy jesteśmy już na miejscu, wycofuje się, telefonicznie przekłada spotkanie o godzinę, później o następną. Nalegamy, w końcu staje w drzwiach baru: na oko trzydziestolatek, ubrany w dżinsy i wełnianą marynarkę. Zgadza się na nagranie przed kamerą, ale bez twarzy i pod zmienionymi personaliami. Uruchamiamy kamery.

- Zrozumcie mój strach. Oni są dobrze zorganizowani, działają w kilku krajach i kasują miliony złotych. Oszukanych trzeba liczyć w tysiące.

- Kim są "oni"?

Marek: - Ten na samym dole piramidy to słup. Daje ogłoszenia do gazet: "Praca we Włoszech, zadzwoń". Ma komórkę na kartę. Do niego dzwonią ludzie, pytają, co to za praca, na jak długo trzeba wyjechać i ile zarobią. Odpowiada wyuczoną na pamięć formułką. Na przykład tak: "Południe Włoch. Mandarynki, karczochy lub oliwki. Jedziemy na trzy miesiące, płaci pan za podróż i mieszkanie, nie biorę żadnej prowizji. Zarobek to 30 euro dziennie, czyli 105 zł. Jedziemy busem, na wejście musi pan mieć ze sobą 600 zł i 100 euro. Pieniądze to opłata za transport i mieszkanie na miejscu. Bus będzie podstawiony w Lublinie, Rzeszowie, Krakowie. Jeździmy dwa razy w tygodniu - wtorki i piątki".

Kiedy słup ma już listę chętnych, przekazuje ją pośrednikowi - to drugi szczebel - i odbiera wypłatę, 500 zł od dziesięcioosobowej listy zrobionej na jednego busa. Pośrednik umawia się z kierowcami busów, ustala daty i godziny odjazdów, kasuje pieniądze od ludzi, którzy wyjeżdżają. Kasowanie następuje, gdy wchodzą do busa. Pośrednik bierze od każdego umówioną ze słupem stawkę (w busie jedzie dziesięć osób, więc łącznie wychodzi sześć tysięcy złotych i tysiąc euro), zostawia kierowcy 500 euro na podróż i znika. Tak więc ofiary znają głos słupa, krótko widzą pośrednika. Faktycznie poznają tylko kierowcę.

Z opowiadania Marka wynika, że kolejny szczebel w hierarchii organizatorów wyjazdów to człowiek szefa. Po odliczeniu doli kierowcy dostaje on od pośrednika ok. 8,5 tys. złotych za jednego busa. Pośrednikowi płaci z tego 3 tys. złotych. Tygodniowo wysyła do Włoch ok. 15 busów. Miesięcznie przez jego ręce przechodzi blisko pół miliona złotych.

Marek, który sam był pośrednikiem, widywał się z człowiekiem szefa, ale nie wie, co dalej dzieje się z pieniędzmi.

- Znałem człowieka szefa jeszcze ze szkoły średniej, ale samego szefa nigdy nie widziałem - mówi. - Może w ogóle go nie było? A może mieszka we Włoszech?

Łap ludzi, bo spalimy ci dom

Włączamy kamerę i Marek zaczyna od początku: - Skończyłem administrację, ożeniłem się, szybko znalazłem pracę, a żona urodziła dwójkę dzieci. Świat usunął się spod nóg w jednej chwili, kiedy konto firmy zajął komornik. Został mi zasiłek dla bezrobotnych, niespłacony kredyt hipoteczny, rodzina do utrzymania. Pół roku szukałem jakiegoś zajęcia, bez skutku. Kiedy wracałem z kolejnego spotkania z niedoszłym pracodawcą, spotkałem kolegę z liceum. Było to na dworcu PKP w Katowicach. Dzwonił przez komórkę, biegał z zeszytem, poganiał grupkę ludzi obładowanych torbami na parking przed dworcem, z którego odjeżdżają busy. Znalazł dla mnie kilka minut. Przy kawie opowiedział, że jest pośrednikiem, organizuje wyjazdy do pracy we Włoszech, i zaproponował mi robotę. Kazał wpłacić 600 zł i 100 euro, obiecywał ponad trzy tysiące złotych miesięcznie. Pomyślałem, że niebo się dla mnie otwiera. Pobiegłem do domu, o wszystkim opowiedziałem żonie. Nie mieliśmy pieniędzy na wpłatę, sprzedałem ostatnią cenną rzecz z domu - komputer. Minął tydzień od spotkania na dworcu, siedziałem już w busie do Włoch. Miałem zbierać oliwki na plantacji pod Neapolem. Na miejscu okazało się, że zostaliśmy wyrolowani. W miasteczku, do którego jechaliśmy non stop ponad trzydzieści godzin, pełno było zmęczonych i brudnych Polaków. Spali na rynku, plaży, pod kościołami. Kierowca kazał nam do nich dołączyć i czekać, aż ktoś się po nas zgłosi. Nie sprecyzował kto i odjechał. Następnego dnia rano ustawiliśmy się w rządku pod kościołem (było nas przynajmniej pięćset osób) i czekaliśmy na swojego pracodawcę. Nie przyszedł, pojawiło się za to kilku młodych Polaków, którzy zapytali, czy potrzebujemy pomocy. Zaproponowali nam robotę, ale za patronat musieliśmy płacić. Zbierałem oliwki na plantacji, Włoch płacił nie mnie, ale mojemu polskiemu patronowi. Ten odciągał swoją prowizję, opłaty za mieszkanie i utrzymanie, zostawało mi 5-6 euro dniówki. Za robotę od rana do wieczora. Włosi za tę samą pracę dostawali kilkanaście razy więcej. Mieszkaliśmy w baraku bez wody i gazu. W maleńkim ciemnym pokoju na piętrowych łóżkach spało 16 mężczyzn. Nie miałem za co wrócić, chciałem przywieźć do domu chociaż kilkaset euro. Po czterech miesiącach niewolniczej pracy wsiadłem w Neapolu do autobusu i wróciłem do kraju. Pierwsze kroki w Katowicach skierowałem do kolegi-pośrednika. Kłóciliśmy się na klatce. Darłem się na niego jak szalony. Pytałem, dlaczego mnie oszukał, zażądałem zwrotu kasy. On ze spokojem zaprosił mnie do domu i powiedział, że kasę to dopiero teraz zarobię, i to taką, o jakiej mi się nawet nie śniło: "Byłeś już na miejscu we Włoszech, wiesz, czym to się je. Będziesz pracował dla mnie jako pośrednik". Zgodziłem się. W domu skłamałem, że praca była świetna i dobrze płatna, tylko w ostatnią noc przed odjazdem okradli nas i wzięli prawie wszystkie pieniądze. Obiecałem żonie, że szybko nadrobię. Nakłamałem, że włoski pracodawca bardzo mnie polubił i polecił mi organizowanie ludzi do pracy. Następnego dnia rano zacząłem nową robotę. Przez dwa lata wysłałem do Włoch setki bezrobotnych z całego południa Polski. Wiedziałem, że tam najczęściej nikt na nich nie czekał. Kierowca w pierwszym lepszym miasteczku na południu Włoch wysadzał ludzi pod byle pretekstem, a w Neapolu zabierał Polaków, którzy mieli pieniądze na powrót do Polski - żeby nie robić pustego przebiegu.

- Nie miał pan wyrzutów sumienia, wysyłając tych ludzi na poniewierkę? - pytamy Marka, kiedy w przerwie nagrania pijemy kawę.

- Nie myślałem o tym. Albo sam się oszukiwałem, myśląc: jakoś sobie poradzą.

Wracamy do nagrania, Marek opowiada dalej: - Więcej szczęścia mieli ci Polacy, których sprzedawałem włoskim pośrednikom. To miejscowa mafia, żyje z haraczy od plantatorów, których zmusza do zatrudniania tylko swoich stranieri (obcokrajowców). Włosi płacili mi 50 euro za jednego niewolnika. Umawialiśmy się telefonicznie, bus wiózł im ludzi wprost na plantację, kierowca odbierał na miejscu pieniądze i przywoził mi 500 euro za jeden transport niewolników.

- Co ci ludzie tam robili?

- Dokładnie nie wiem i nie chcę wiedzieć. Chyba pracowali za małe pieniądze, bo większość kasowali patroni, ale mieli pracę. Nie byli skazani na spanie na plaży albo na placu pod kościołem. Ja zarabiałem na nich podwójnie - w Polsce, bo dostawałem kasę od nich, i we Włoszech - od plantatora. W sezonie na oliwki i mandarynki, czyli październik - styczeń, stawka za Polaka rosła do stu euro za głowę. Szybko odbiliśmy się z żoną finansowo, zacząłem budować dom, kupiłem samochód, zatrudniałem kilku "słupów" w Krakowie, Lublinie i Rzeszowie. Żona była przekonana, że uczciwie pracuję dla Włocha. Jej wątpliwości budziły tylko częste zmiany komórki, ale jakoś się z tego tłumaczyłem. W tym fachu nie można za długo mieć jednego numeru. Zmieniałem więc telefon przynajmniej raz w miesiącu. Wszystko zaczęło się sypać, kiedy znaleźli mnie pierwsi oszukani ludzie. Ktoś poznał mnie na ulicy, ktoś inny trafił do mnie przez firmę transportową, bo busy wynajmowałem w biurach podróży. Żona zaczęła coś podejrzewać, coraz częściej pytała o szczegóły pracy. Wymigiwałem się, ale po takiej rozmowie długo nie mogłem zasnąć. Postanowiłem się wycofać. Dom już prawie skończony, na koncie sporo oszczędności, ale zależało mi na małżeństwie i dzieciach, chciałem otworzyć legalny biznes - jakiś sklep albo pośrednictwo handlu nieruchomościami. Poszedłem do człowieka szefa i powiedziałem: "Kończę z tym". On milczał, ja wyszedłem. Nie zdążyłem dojechać spokojnie do domu - jak wysiadłem z samochodu, dostałem od zamaskowanego osiłka pałą bejsbolową w zęby.

Marek do dziś nie ma części obu górnych jedynek.

- Straciłem przytomność, wylądowałem w szpitalu. Ktoś dzwonił do mnie na komórkę i straszył, że jeśli się wycofam, to dom pójdzie z dymem. Dzwonili też z pogróżkami do żony. Ze szpitala przedzwoniłem do człowieka szefa i spytałem, dlaczego to robi. "Za dużo wiesz, nie mogę cię stracić. Wychodź z tego szpitala i łap ludzi do roboty, jeśli nie chcesz mieć kłopotów". Wyszedłem i powiedziałem o wszystkim żonie. Człowiek szefa dał mi dwa tygodnie urlopu, "żebym wrócił na dobre tory". W tym czasie błyskawicznie sprzedałem dom w Katowicach i kupiłem w innej części Polski. Przeprowadzkę zorganizowaliśmy w tydzień. Kolejny raz zmieniłem komórkę, udało mi się znaleźć dobrą pracę. Jak na razie mnie nie szukają i mógłbym tutaj spokojnie żyć. Ale sumienie nie daje spokoju. Szczególnie teraz, w październiku, kiedy zaczyna się zbiór oliwek, w gazetach aż roi się od ogłoszeń: "Praca we Włoszech. Zadzwoń". I ludzie dzwonią; kiedy człowiek nie ma pracy, łapie się wszystkiego, sprzedaje coś z domu, żeby zapłacić pośrednikowi, daje mu pieniądze, choć pierwszy raz w życiu go widzi. Myśli, że jedzie do raju. Pokażcie ludziom, jak wygląda ten raj. Zadzwońcie pod pierwszy z brzegu numer "słupa" i porozmawiajcie z nim, jedźcie do Włoch i poszukajcie Polaków. Zobaczycie sami.

- Dlaczego pan nam to wszystko mówi?

- Chcę choć trochę się wyczyścić.

Wsiada pan i żadnych kwitów

Ogłoszenie "Praca we Włoszech. Pośrednik bez prowizji" znajduję w "Gazecie Praca" wśród ośmiu podobnie brzmiących. Dzwonię w niedzielę 26 października: - Dzień dobry, ja w sprawie ogłoszenia, chcę wyjechać do Włoch do pracy. Co mam zrobić?

Młoda kobieta: - Niech pan weźmie coś do pisania i notuje. W piątek 31 października o godzinie 9 rano w Krakowie przy ul. Bosackiej koło biura turystycznego Jordan będzie stał bus. Jutro zadzwoni do pana kierowca i poda numery rejestracyjne tego busa. Wsiada pan do samochodu, płaci pilotowi i jedzie do pracy.

- Ile pieniędzy mam zapłacić?

- 600 zł i 50 euro.

- A za co te pieniądze?

- 600 zł to opłata za transport w jedną stronę, 50 euro to koszty mieszkania u Włocha.

- Aż 600 zł za busa w jedną stronę?

- Nie musi pan jechać.

- A dostanę pokwitowanie?

- Żadnego pokwitowania.

- A jak ten pilot weźmie pieniądze i nie da pracy?

- Proszę pana, pan żartuje? Jeździmy dwa razy w tygodniu. Zawsze jest jakaś praca.

- A gdzie jedziemy?

- Wszystkiego pan się dowie w busie. Na południe Włoch.

- A jakie to miasto?

- Pan jedzie zbierać oliwki. Widział pan w mieście oliwki? Jedziecie na plantację. Nazwa tej wsi nic panu nie powie. Jedziecie za Neapol.

- A jak będziemy mieszkać?

- Ameryki nie będzie. Domek, każdy swoje łóżko, wspólna łazienka.

- A co będziemy tam robili?

- Już mówiłam: oliwki zbierać.

- Ile zarobię?

- 30 euro dziennie.

- A pani ile zarobi z tego? Jest napisane w gazecie, że pośrednik nie pobiera prowizji, pieniądze idą na transport i mieszkanie. Społecznie pani to robi?

- No... nie. Sto euro będą panu od wypłaty tam na miejscu odciągać, to dla mnie prowizja.

- A będę ubezpieczony?

- To praca na czarno, żadnych kwitów.

- A mogę się z panią spotkać i to wszystko obgadać nie przez telefon?

- Proszę pana, jedzie pan czy nie? Proszę odpowiedzieć, bo ludzie się do mnie dobijają.

- Jadę.

- To wpisuję pana na listę. Jak się pan nazywa?

- Marcin Kowalski.

Dzień później dzwoni do mnie mężczyzna i przedstawia się jako kierowca. Podaje numery rejestracyjne fiata ducato. To do niego mam wsiąść w piątek o godz. 9.

Zabieram kamerę małą jak zapałka

W czwartek 30 października - dzień przed wyjazdem - zawiadamiam wydział do spraw przestępczości gospodarczej krakowskiej komendy o podejrzeniu popełnienia przestępstwa przez nieznane mi osoby. Podaję, skąd odjedzie bus, o której godzinie, jaki będzie miał numer rejestracyjny.

Przed wyjazdem operator z TVP montuje mi kamerę wielkości zapałki w etui do kluczy, które noszę na smyczy. W kieszeni z tyłu spodni mam dyktafon. O 8.30 stawiam się w umówionym miejscu - na placu przed dworcem PKP. Pod kioskiem stoi już kilka osób z wypchanymi torbami. Podchodzę, zaczynam rozmowę. Od tej chwili wszystko rejestruje ukryta kamera.

Niska kobieta, skromnie ubrana, ok. 40 lat: - Żeby tylko nas nie oszukali... Tyle się mówi o tych oszustach. Weźmie taki pieniądze, wywiezie gdzieś. Ale trzeba ryzykować. Co tu robić?

- A skąd pani jest?

- Spod Kielc. Mam trójkę dzieci, chłop nie robi, z zasiłku z opieki żyjemy. Żeby na wpłatę mieć, pół rodziny się złożyło.

Mężczyzna, ok. 35 lat: - Ja pożyczkę wziąłem w Providencie, na 35 proc. Mieszkam w Kaliszu, też roboty nie ma, muszę jechać, inaczej zostaje mi tylko kaplica. Chyba nas nie oszukają. Sąsiad był we Francji, w cyrku pracował, wrócił i był zadowolony.

Młoda dziewczyna w sportowych butach: - Rozmawiałam z tą pośredniczką z godzinę. Coś mi mówi, że jest uczciwa. Jakoś się nie boję.

Podjeżdża bus - fiat ducato. Kiedy już mamy do niego wsiadać, ze srebrnego volkswagena golfa parkującego obok wychodzi dwóch chłopaków, wyglądają na dwudziestolatków. Włosy na żel, sportowe ciuchy, dżinsy z rozszerzanymi nogawkami i firmowe buty. To pośrednicy, mają ze sobą listę chętnych, dokładnie rozglądają się na wszystkie strony, chcą szybko załatwić sprawę.

Niższy mężczyzna się przedstawia: - Mam na imię Bartek, to mnie zapłacicie pieniądze. Ale jest was tylu, że musiałem skołować jeszcze jedno auto. Dziesiątka jedzie ducato, druga dziesiątka mercedesem sprinterem.

Bartek wyczytał tych, którzy mają przesiąść się do mercedesa - mnie jako ostatniego. Chłopak prowadzi nas przez tunel na drugą stronę krakowskiego dworca PKP, tam czeka już otwarty na oścież sprinter z wielkim napisem z boku "Biuro Podróży Beskid".

Bartek: - No, dawać kasę. Po sześć stówek na wejście, tak jak było umówione. Kto nie zapłaci, nie pojedzie.

Skromnie ubrana kobieta: - A nie można na miejscu zapłacić, jak już będzie robota i bezpiecznie dojedziecie?

Bartek: - Mam rozumieć, że się pani rozmyśliła. Dobrze. Dzwonię po kogoś z listy rezerwowych.

- Nie. Ja tylko tak pytam. Przepraszam.

- A niech pan powie chociaż, gdzie jedziemy - włączam się.

- Na południe.

- A dokładniej?

- A co pan taki ciekawy?

- Żonie chciałem SMS-a wysłać. No, niech się pan nie dziwi. Denerwuje się.

- Napisz pan, że za Neapol. Gdzie dokładnie, to się jeszcze zobaczy.

- I robota jest pewna, i nocleg będzie, no i wypłata?

- Wszystko będzie.

- To ja płacę.

Wyjmuję z kieszeni 600 zł i wręczam Bartkowi. Inni pasażerowie też płacą. Zajmujemy miejsca, chłopak liczy pieniądze, kilka banknotów przekazuje kierowcy, kiwa nam przez szybę i znika w dworcowym tunelu.

Kierowca: - No to w imię boże.

Ruszamy.

Wyciągnijcie jakieś modlitewniki!

Kierowca, pośrednicy i pasażerowie nie wiedzą, że wszystko rejestruje rozstawiona wokół dworca specgrupa policji. O dziewiątej, kiedy busy ruszają, funkcjonariusze przystępują do akcji. Mercedesa, w którym jadę, udaje się zatrzymać po kilku metrach. Fiat ducato przecina skrzyżowanie na czerwonym świetle i wtedy w bok busa uderza rozpędzone BMW. Pięcioro spośród jadących do pracy i pasażerka BMW trafiają do szpitala.

Nie wiadomo, kto jest sprawcą wypadku - to wyjaśni policyjne dochodzenie. Wiadomo, że poszkodowani, którzy jechali do pracy, nie dostaną odszkodowania, bo nie byli ubezpieczeni. Mimo że pośrednik został zatrzymany, szanse na szybkie odzyskanie wpłaconych mu pieniędzy są niewielkie: najpierw trzeba zakończyć proces oszustów.

Na razie policja zwija do poloneza kierowcę naszego busa. Zostaję wśród jadących na saksy. Przez kilka minut milczymy i wpatrujemy się w funkcjonariuszy spisujących na zewnątrz dokumenty samochodu.

- Puszczą nas, nie? - ciszę przerywa mężczyzna spod Kalisza. - Co nam mogą zrobić?

- A jak nie puszczą? - odpowiadam. - Co z pieniędzmi, które wziął ten pośrednik?

W busie siedzą dwie młodziutkie dziewczyny w dresowych spodniach i białych sportowych butach. To znajome kierowców i pośredników, były z nimi po imieniu. Kiedy mówię o pieniądzach, naskakują na mnie: - A ty co ludziom w głowach robisz? Wszyscy mówimy, że jedziemy do Rzymu. Ma ktoś modlitewnik? Wyciągnijcie jakieś modlitewniki, powiemy, że jedziemy do Papieża!

Kierowca wraca z policjantem. Ubrany w skórzaną kurtkę funkcjonariusz oznajmia: - Jest podejrzenie, że jadą państwo do pracy we Włoszech na czarno i chcemy was przesłuchać w charakterze świadków. Wszystko wskazuje na to, że uchroniliśmy was przed oszustami. Jedziemy na komisariat.

Pasażerowie jeden przez drugiego: - Do jakiej pracy? Co pan opowiada? My jedziemy do Papieża!

Otwierają się drzwi busa, staje w nich operator i dziennikarz TVP.

- Proszę państwa, pośrednicy chcieli was oszukać! Wszystko mamy nagrane, powiedzcie prawdę na policji i wracajcie do domów. Tam, we Włoszech, nie ma pracy. Zostaniecie na lodzie.

- Wynoś się z tą kamerą. O czym mówi ta hiena? My nie jedziemy do żadnej pracy. Jedziemy do Papieża.

Pośrednik przykuty do kraty i płacze

Komenda Miejska Policji w Krakowie. W dużej świetlicy siedzi kilkunastu pasażerów z dwóch busów, kierowca sprintera i dwie jego koleżanki. Policjanci przesłuchują nas po kolei, trwa to do wieczora. Wszyscy - oprócz mnie - zeznają, że jechali do Rzymu w celach turystycznych. Kiedy idę na przesłuchanie, widzę pośrednika, któremu wpłaciłem pieniądze. Siedzi na taborecie na samym końcu korytarza przykuty kajdankami do kraty i płacze.

Po przesłuchaniach policjanci zarządzają konfrontację moich zeznań z wyjaśnieniami pozostałych osób. Kierowca busa nie wytrzymuje napięcia. Kiedy policjant czyta z kartki, jak to szofer bierze część pieniędzy od pośrednika, ten traci przytomność i zostaje wyniesiony na powietrze. Reszta osób słucha protokołów w milczeniu. Po kilkunastu godzinach przesłuchań policja przekazuje do prokuratury akta sprawy, dwóch pośredników zostaje zatrzymanych.

Zostaną im postawione zarzuty: nielegalne pośrednictwo pracy (wykroczenie, za które grozi grzywna) i wyłudzenie pieniędzy pod pozorem zorganizowania pracy za granicą (to już przestępstwo zagrożone karą do ośmiu lat więzienia).

Niedoszli zbieracze oliwek wracają do domów bez pieniędzy. Mogą się jeszcze spodziewać zarzutu o składanie fałszywych zeznań (o wycieczce do Watykanu).

W przerwach między przesłuchaniami rozmawiałem z pośrednikiem Bartkiem. Przepraszał i przekonywał, że został w to wmanewrowany. Tak też zeznał policjantom: - Władował mnie w to kolega z dyskoteki. Spytał, czy chcę szybko zarobić, a pieniądze zawsze przecież są potrzebne. Nie wiem, jak ma na imię, nie przedstawił się. Dał swoją komórkę, zgubiłem gdzieś ten numer. Objaśnił, co mam po kolei robić, dał listę z nazwiskami, numery busów. Kazał ludzi przeprowadzić przez tunel, skasować od nich pieniądze i potem miałem mu je oddać.

- Gdzie miałeś je przekazać? - pytam.

- Nie umówiliśmy się. Miałem dzwonić.

- Ale zgubiłeś telefon...

- No zgubiłem. A pieniądze zarekwirowała policja, więc nie ma kłopotu. Najwyżej jak mnie znajdzie, to mu będę musiał oddać.

- Ile miałeś zarobić?

- Tysiąc złotych.

- Pierwszy raz to robisz?

- Tak.

- Czym się zajmujesz?

- Studiuję na AWF.

- Kiedy dawałem ci pieniądze, wyglądałeś na doświadczonego pośrednika. Nie wierzę, że robisz to pierwszy raz.

- Naprawdę pierwszy.

My jedziemy dalej, do Kampanii i Kalabrii

Kiedy wychodzimy z komendy: operator kamery, dziennikarz 2 TVP, fotoreporter "Gazety" i ja, jest już godz. 21. Mamy samochód, ruszamy w drogę, którą miały pokonać oba busy - za Neapol. Podróż to ponad 30 godzin jazdy non stop (zmieniamy się za kierownicą). W rolniczym miasteczku Agropolis na pograniczu Kampanii i Kalabrii jesteśmy w środku nocy. Śpimy w samochodzie, rano idziemy na ryneczek, by szukać Polaków. Najpierw poznajemy Mirka, który mieszka tu od trzech lat. Pochodzi z Kalisza, z zawodu ślusarz, pracuje w małym warsztacie.

- Nie ujawnię twarzy, bo się boję - mówi. - Oddech polskiej mafii czuje się tu cały czas na plecach. Jeżdżą od miasteczka do miasteczka, mają dobre kontakty z plantatorami, organizują pracę ludziom i kasują później z ich wypłaty prowizję. Przez trzy lata spotkałem kilkudziesięciu oszukanych. Wszyscy przyjechali do pracy z ogłoszenia, wpłacili pieniądze pośrednikom, liczyli na łatwy zarobek. A tu nie ma łatwego zarobku. To mit, że na plantacjach wciąż potrzeba ludzi. Kiedyś tak było, ale teraz mamy konkurencję - Ukraińcy, Rosjanie, Litwini. Są tańsi i mniej piją w pracy. Mnie się powiodło, ale wkręcił mnie kolega z obywatelstwem, od początku wszystko załatwiłem legalnie, przyjechałem autobusem z biura podróży, a nie szemranym busem.

Za cztery ojrasy pięć litrów w baniaku

Mirek podaje nam adres plantacji zatrudniającej nielegalnie Polaków. Jedziemy wąską, krętą drogą wijącą się po zboczu porośniętego oliwkami wzgórza. Choć to 3 listopada, jest cieplutko. W dole Morze Śródziemne, można się jeszcze kąpać.

Pod drzewami oliwnymi robotnicy rozkładają kolorowe siatki. Owoce spadną na nie same. Te, które w ciągu dwóch tygodni nie zlecą, będą strząśnięte. Główna praca dopiero się zacznie: to ładowanie oliwek do worków, a worki na samochody.

Wjeżdżamy na plac w środku plantacji. Szczekają psy, między drzewami stoi stary, zniszczony pawilon z kamienia. Tu śpią polscy robotnicy. Kiedy wyciągamy kamerę, jak spod ziemi wyrasta Włoch - z wyglądu rolnik - i przegania nas, krzycząc tak głośno, że słychać go chyba na plaży. Rozumiemy powtarzane co chwilę słowo: karabinieri.

Na kolejnej plantacji podobnie. Wszędzie Polacy, ale rozmawiać prawie nikt nie chce.

- My tu mamy pracę i nie ma czasu na gadanie - mówi na pożegnanie jeden z nich, brudny 30-latek w dżinsowym ubraniu z Turcji.

- Nie oszukali was pośrednicy? - pytamy.

- Obiecywali po 30 euro na dzień, a jest po 20. Ale to i tak dobrze. Morze ciepłe, wino tanie, za cztery ojrasy pięć litrów w baniaku. Jak chcecie znaleźć oszukanych, to jedźcie do Neapolu na dworzec.

Gaj w Neapolu

Dworzec stoi w centrum. Budynek wielki, brzydki, brudny. Pełno meneli, kiwają się nieprzytomni narkomani, śniadzi młodzieńcy włóczą się bez celu albo pędzą na skuterach. Podjeżdżają do podróżnych, oferując kradzione komórki, przemycane papierosy, kamery, które "wypadły w transporcie". Polacy, Ukraińcy, Rosjanie, Albańczycy i Tunezyjczycy przesiadują na peronach, w halach i na pobliskim placu z pomnikiem Garibaldiego. Okupują też palmowy gaj na końcu największego w Neapolu deptaku. Siedzą, piją wino, rozmawiają. Palą dużo papierosów, czekają. Od czasu do czasu podjedzie Włoch, który potrzebuje ludzi do pracy.

Wszędzie odręcznie wypisane ulotki po polsku i rosyjsku. Poprzyklejane do ławek, do pomnika, do ścian dworca. "Ania - szukam cię, bądź przy Garibaldim o piątej", "Bus do Polski - tanio. Możliwa opłata po powrocie", "Szukam kogoś z Torunia".

- O co chodzi z tym Toruniem? - pytam Jacka, z wyglądu 20-latka, jednego z lepiej wyglądających w grupie okupującej schodki pod pomnikiem. - Człowiek myśli, że jak znajdzie ziomka, to ten mu pożyczy pieniądze?

- Ch... cię boli? Tu nikt nikomu jeszcze nie pożyczył, bo wiadomo, że nikt nie odda. Tu się liczy każdego ojrasa i zarabia na wszystkim. Ktoś jedzie do Torunia i szuka ludzi, którym za kasę może coś zawieźć albo przywieźć.

Jacek ma czysty biały sweterek. Jego matka pracuje legalnie jako opiekunka do dzieci. On sam nie liczy na to, że znajdzie pracę pod pomnikiem.

- Facet, co to za praca? Można dostać robotę za 5-10 euro na dzień - mówi. - Włoch za te pieniądze z łóżka nie wstanie. Ja sam tu przychodzę posłuchać polskiego, wypić piwko z rodakami. Widzę, jak się tu ludzie staczają. Najpierw są wyruchani przez pośredników. Na wsi nie ma dla nich roboty, przyjeżdżają tutaj, bo słyszą, że pod pomnikiem i na dworcu jest giełda pracy. Ale tu też roboty nie ma, a jak jest, to najczęściej wyjebana. Włosi wiedzą, że ludzie spod pomnika nie mają jak upomnieć się o swoje. Biorą ich do pracy, a potem dają połowę stawki albo wcale. I ludzie znowu tu wracają czekać, aż się trafi następna robota. Chleją, bo wino tanie jak woda. Nowych szybko namierzają Marokańcy i kradną im paszporty, gdy ci leżą najebani. Bez paszportu to jest już pierwszy krok do tego, by umrzeć w Neapolu. Żeby odzyskać paszport, trzeba jechać do Rzymu, do ambasady, po zwrotkę. I za nią zapłacić. A ludzie nie mają kasy, więc olewają to. Już wtedy nic nie mogą, tylko się stoczyć. Żarcie i leki daje Caritas, śpi się cały rok na kartonie, bo tu ciepło, wino do oporu, problem tylko z fajkami, to żebrzą. Szybko kończą tu na cmentarzu.

Zbiorowa mogiła

Rozmawiałem z włoskimi policjantami i pracownikami Caritas.

Komendant dworcowego posterunku nie widzi problemu z Polakami: - Są tu bezdomni różnych narodowości. Dopóki nie kradną, nie ma powodu do alarmu.

- Nieprawda, problem jest ogromny - mówi Claudia Dyolatto z Caritas, która osobiście rozdaje pastę i panetone. - Władze udają, że się nic nie dzieje, bo nie są w stanie ogarnąć imigracji. Czasem robią wielką pokazówkę, spisują wszystkich, przeganiają z placu, zamykają, filmuje to telewizja. Potem wszystko wraca do normy.

Chcieliśmy porozmawiać o tym, co dzieje się na neapolitańskim dworcu, z pracownikami Ambasady Włoskiej w Warszawie. Polecono nam zostawić numer i czekać na kontakt. Przez miesiąc nikt nie oddzwonił.

Jacek: - Tylko w zeszłym roku 40 spod dworca wyjechało na cmentarz z enenkami - bo jak facet nie ma paszportu, to nawet nie wiadomo, co za jeden, nie ma kogo zawiadomić - no nic. Zbiorowa mogiła i ch... Wracacie do Polski, moglibyście zabrać parę fantów albo jakieś listy. Zarobicie kilka ojro.

* "Sezon na umieranie", reportaż Leszka Ciechońskiego i Marcina Kowalskiego, jutro (wtorek 25 listopada) około godz. 21 w "Ekspresie reporterów" 2 TVP

« 

Pomoc językowa

 »

Pomoc językowa - Sprawdzenie