Mafia? - Tajemnicze okoliczności śmierci mężczyzny z Lubina
Uciekając przed bandytami Łukasz połamał nogę. Nie czuł bólu, tylko strach
Dwóch braci jechało do pracy na południe Włoch. Ktoś ich śledził. Napadł pod hotelem w Neapolu. Łukasz uciekł, Marcinowi się nie udało
W sobotę 26 stycznia w miejscowości Castel dell`Oro nieopodal Neapolu włoska policja znalazła zwłoki młodego mężczyzny. Sądząc po dokumentach, które wyjęto z kieszeni spodni, to 21-letni Marcin Szcześniak z Lubina. Nim umarł był bity przez nieznanych sprawców.
Marcin od roku pracował w niemieckiej firmie handlującej technologiami dla przemysłu i montującej po całej Europie wyposażenie dla fabryk. Szefowie bardzo go cenili – szybko awansował na brygadzistę. Lubił swoją robotę i podróże z kraju do kraju. Więc gdy Niemcy wygrali duży przetarg na montaż linii produkcyjnej w 2,5-tysięcznym miasteczku Riardo koło Neapolu, Marcin cieszył się jak dziecko. Wołał mamę do komputera, żeby na internetowej mapie pokazać jej, którędy będzie jechał.
I tak nie dojadą
– Dotychczas wszystko mu się układało – mówi Łukasz Szczęśniak, trzy lata starszy od brata. – Dobrze zarabiał. Kupił samochód, planował budowę domu, niedawno się zaręczył...
Marcin wciągnął Łukasza do firmy. Od pół roku pracowali razem. Do Riardo też pojechali we dwójkę. Spakowali sprzęt i dokumentację do służbowego busa, wzięli 1.850 euro diety na benzynę, jedzenie i hotele. Wyruszyli w piątek 18 stycznia. We Włoszech mieli zostać do marca.
W niedzielę rano pod Florencją bracia zorientowali się, że ktoś śledzi ich busa.
– Jechało za nami z siedem samochodów na włoskich tablicach rejestracyjnych – opowiada Łukasz. – W każdym aucie było po 2-3 mężczyzn w wieku mniej więcej od 20 do 40 lat.
Nieznajomi zmieniali się miejscami: jedni zostawali z tyłu, inni wyprzedzali busa. Łukasz z Marcinem zjeżdżali z trasy i zatrzymywali się na parkingach, aby upewnić się, czy są śledzeni. Obcy towarzyszyli im przez 500 kilometrów.
Na jednej ze stacji benzynowych Marcin tankował paliwo, a Łukasz wziął mapę i poszedł zapytać o drogę do Riardo. Tamci stanęli i obserwowali nas z daleka. Może dlatego Włosi nie palili się do pomocy zbłąkanym cudzoziemcom. „Nie mów im, i tak nie dojadą” – powiedział jakiś mężczyzna. To wtedy Łukasz przeraził się nie na żarty. Zamiast zjechać z głównej trasy, bracia popędzili do Neapolu, rozglądając się po drodze za posterunkiem policji. Nieznajomi wciąż ich śledzili.
Wymknęli się obcym dopiero w Neapolu. Marcin dał gazu na światłach, potem z Łukaszem zostawili busa i wpadli na podwórko jakiegoś Włocha błagając o telefon na policję.
– Przyjechał patrol – opowiada Łukasz Szczęśniak. – Zawieźli nas na komisariat, ale nie chcieli się zgodzić, byśmy tam zostali. Z początku zaproponowali, że będą nas eskortować do autostrady. Potem uznali, że bezpieczniej będzie przeczekać noc w hotelu. Zaprowadzili nas do niego i opłacili pokój.
Hotel był porządny, czterogwiazdkowy, z garażem, do którego mogli schować busa. Lubinianie myśleli, że odpoczną do rana. Ale po północy znowu zamarli z przerażenia: przez okno zobaczyli trzech mężczyzn z samochodów, które za nimi jechały od Florencji. Szli do hotelu.
– Niewiele myśląc uciekliśmy – opowiada Łukasz. – Zbiegliśmy w dół po schodach. Potem wyskoczyliśmy przez okno na chodnik.
::: Reklama :::
Zamknął się i czeka
Okno było wysoko, 5-6 metrów nad ziemią. To wtedy Łukasz złamał pewnie nogę. Ale nie czuł bólu, tylko strach. Biegł z przodu, Marcin za nim. Kątem oka widział, jak dwie ciemne sylwetki odrywają się od recepcji i rzucają w pogoń za nimi. Potem usłyszał krzyk brata. Marcin wołał, żeby uciekał. Że jego już dorwali. Gdy nie mógł już biec, Łukasz schował się za kubłem na śmieci.
To była najdłuższa noc w jego życiu. Przeczekał ją w krzakach, próbując dodzwonić się z komórki do firmy, by ktoś po niego podjechał. Ale aparat szwankował. Rano znalazł go jakiś Włoch. Zadzwonił po policję. Funkcjonariusze obejrzeli nogę Polaka i zawieźli go na pogotowie. Lekarze zrobili zdjęcie rentgenowskie, usztywnili nogę i owinęli ją bandażem. Był poniedziałek, późny wieczór.
Mniej więcej w tym czasie Marcin wrócił do hotelu. Krwawe ślady na meblach i podłodze świadczyły, że bandyci go wypuścili na chwilę. Z komórki dzwonił do Polski: „Mamo, napadli nas i pobili” – mówił roztrzęsiony. – „Nie masz pojęcia co nam tu zrobili”.
Płakała. Mówiła, żeby dzwonił na policję. „To jedna mafia”- powtarzał jej Marcin. Ale chyba jednak zadzwonił na jakiś komisariat, skoro mówił też, że zamknął się w pokoju i czeka na policjantów.
Włoskie gazety milczą
Potem zniknął. Nie wiadomo jak. Jego brat przypuszcza, że został siłą wyciągnięty z hotelu. W samych spodniach, bo reszta ciuchów została w pokoju. Kiedy w środę z dwoma kolegami z firmy Łukasz wrócił po zamkniętego w garażu busa, recepcjonista wręczył mu worek z zakrwawionymi ubraniami brata.
– Nie wiem, dlaczego nas napadli – mówi Łukasz Szczęśniak. Przypuszcza, że to pomyłka. A może bandytów nasłała jakaś włoska firma, która przegrała przetarg w Riardo. Wartość takiego kontraktu to 30-40 milionów euro, niemałe pieniądze.
W piątek w południe Łukasz wrócił do kraju. Dzień później z Włoch przyszła wiadomość o wyciągniętych z wody w Castel dell`Oro zwłokach.
W domu na lubińskim osiedlu płacze mama chłopaków. Trudno pogodzić się ze śmiercią dziecka, więc jeszcze tli się w niej nadzieja, że Marcin jednak żyje a koło Neapolu znaleziono ciało kogoś innego.
Łukasz Szczęniak chodzi o kulach. Okazało się, że ma połamane kości śródstopia.
W czwartek w Neapolu odbyła się sekcja zwłok. Wyniki będą nieprędko, może dopiero za 50 dni.
– Włoskie gazety milczą o tej sprawie – mówi Jerzy Adamczyk, szef działu konsularnego polskiej ambasady w Rzymie. – Jesteśmy w stałym kontakcie zarówno z policją i prokuraturą, jak i z rodziną Marcina w Polsce. Na razie nie mamy jednak żadnych nowych informacji o postępach w śledztwie. •
Piotr Kanikowski - POLSKA Gazeta Wrocławska